Jarosław Kaczyński: Opowieść odmrożeńca (3)

Oto fragment książki „My” Torańskiej, który wprawił mnie w zupełne pomieszanie. Media na ogół pokazują Jarosława Kaczyńskiego jako oszołoma. Nie inaczej pokazują też Antoniego Macierewicza. Z ich czynów i wypowiedzi łatwo zresztą wywnioskować, że osobista paranoja jest wręcz motorem ich polityki. Potwierdzają to już wypowiedzi Kaczyńskiego sprzed kilkunastu lat, które cytowałam w poprzednich odcinkach.

Aż tu nagle Jarosław Kaczyński mówi:

– Jeżeli chodzi o Macierewicza, (…) jest to człowiek niewątpliwie zręczny, wykształcony, sprawny intelektualnie, inteligentny i generalnie rzecz biorąc wyrobiony politycznie, u którego w pewnym momencie kariery życiowej coś się zacięło, nastąpił jakiś odjazd. On w 1981 r. zaczął żeglować w tę stronę, gdzie w końcu wylądował. Być może doprowadziła go do tego jego wojna ze środowiskiem lewicowym, odbierana przez niego bardziej emocjonalnie niż racjonalnie, nie wiem.

Ze mną jednak Macierewicz rozmawiał rozsądnie. Mówił mi: słuchaj, ty żeś wymyślił partię nowoczesną, w stylu zachodnioeuropejskim, odciętą od wszystkich bagaży polskiej tradycji z antysemityzmem i nacjonalizmem na czele, i ja się z tobą – generalnie rzecz biorąc – zgadzam, ale ty nie widzisz tego społeczeństwa. To społeczeństwo – tłumaczył mi – żyło 50 lat w stanie zamrożonym i jest jak gdyby z Sienkiewicza, a nie z końca XX w. i jeżeli ma ono w ogóle być jakoś uporządkowane, zmobilizowane, ma się nie rozlecieć w tym kompletnym zamieszaniu ideowym, to jemu trzeba dać coś, co przystaje do jego świadomości, i ZChN jest właśnie tym, czego potrzebuje.

Dalej mi mówił tak: ja mam takie same poglądy jak ty w gruncie rzeczy, tylko ja widzę, że twój zamysł jest nierealny, ty ze swoją partią możesz w wyborach dostać 8 lub 9 proc., nie więcej, bo nikt więcej cię tutaj nie zrozumie, trzeba więc – by stworzyć partię masową – działać inaczej, trzeba podchodzić do tego społeczeństwa takim, jakim ono jest, i ewoluować w kierunku nowoczesności razem z nim.

(…) Tak mi mówił Macierewicz w 1992 r. Ja nie wiem, czy on w to wierzył, czy nie. On być może wiedział, że ze mną właśnie tak trzeba rozmawiać, bo gdyby zaczął sprzedawać mi jakieś bajki endeckie, to bym go wyśmiał. Ale jeśli on był w stanie tak rozmawiać, to o czym to świadczy? Że on potrafi dostosować się do sytuacji i że umie myśleć, czyli nie jest człowiekiem całkiem nieodpowiedzialnym.

Czy to możliwe, że przez te wszystkie lata – aż do dziś – obaj dżentelmeni tylko udają paranoję?! Czy aż tak skutecznie strugają wariatów, nie tylko przed sienkiewiczowską częścią społeczeństwa? Czy w głębi duszy obaj są zwolennikami polityki w stylu zachodnioeuropejskim, odciętej od antysemityzmu i nacjonalizmu, tylko roztropnie nie dają tego po sobie poznać?

To tak bardzo nie pasuje do szopek, które odstawiali kilkanaście lat później przed całą Polską, Europą i nawet światem, że nie mam pomysłu, jak wytłumaczyć ten dysonans. Przecież gdyby chodziło tylko o podlizanie się mniej wyrobionym warstwom społeczeństwa, to swoje spektakle podporządkowaliby jednak interesom państwa. Nowocześnie, niezaściankowo, zachodnioeuropejsko rozumianym interesom państwa. Tymczasem sienkiewiczowski sztafaż jak gdyby sam stał się treścią. W dodatku – jak mogli nie zauważyć, że społeczeństwo w międzyczasie stało się już nieco mniej sienkiewiczowskie i że wyborcy oczekują ostatnio jednak czegoś trochę innego?

Nie rozumiem.

Warszawskie picie z gwinta

 

Dwa tygodnie temu umówiłem się na spotkanie z kumplem z byłej pracy. Spotkanie odbyło się w Jimmy Bradley`s Irish Pub. Kolega zamówił bezalkoholowe piwo jako, że był jeszcze w pracy. To co nas zdziwiło był fakt, iż dostał otwartą butelkę zamówionego piwa bez szklanki. Kolega zapytał, gdzie jest szklanka, bo nie pija się piwa z butelki w lokalu. Odpowiedź kelnerki była absurdalna – „U nas do piwa butelkowego nie podaje się szklanek„. Ale po chwili przyniosła. No i proszę. Nowa moda w lokalach warszawskich. Piwo butelkowe pije się z gwinta. Za taką cenę, jaką sobie tam życzą za luksus zamówienia u nich piwa, to można spokojnie wypić co najmniej 2 piwa z gwinta na zewnątrz. Zawsze sądziłem, iż w lokalu płaci się za nastrój, obsługę oraz pewną dozę kultury. Jednak mylę się. Picie z gwinta piwa to jest ta kultura w stolicy. Nie chcę być ironiczny czy też zgryźliwy, ale mam nadzieję, że w Warszawie używa się sztućców w restauracjach ;-).

Jarosław Kaczyński: Opowieść odmrożeńca (2)

Mimo niewątpliwej inteligencji, Jarosław Kaczyński jakby oderwał się od rzeczywistości (patrz poprzedni odcinek). Symptomy życia we własnym paranoicznym świecie były widoczne już w jego wypowiedziach z lat 1990-1994 (książka Torańskiej „My”):

Torańska pyta Kaczyńskiego, czy chciał, by na pierwszego niekomunistycznego premiera wybrano Geremka.

– Nie chciałem, i nie tylko dlatego, że go osobiście – czego nie ukrywam – nie lubię.

„Nie tylko”! Jarosław Kaczyński otwarcie przyznawał się, że podejmował decyzje polityczne również na podstawie tego, że kogoś osobiście nie lubił. Myślałam, że skoro jednak „nie tylko”, to dalej powie o merytorycznych już przyczynach bycia przeciwko temu kandydatowi. Tak wynikałoby z logiki powyższego zdania. Tymczasem nie! Kaczyński kontynuuje kwestię nielubienia:

– A nie lubię z kilku powodów. Pierwszy: to sprawa biografii. Ja pochodzę ze środowiska AK-owskiego, jestem więc człowiekiem z całkiem innej parafii, który od początku wiedział, czym jest komunizm, czym jest PRL.

A więc już wtedy definiował swoją tożsamość poprzez mity o własnych rodzicach! Dalej Kaczyński mówi o kolejnych przyczynach, które też nijak na merytoryczne nie wyglądają:

– Poza tym mam taką cechę charakteru, że gdy na wstępie nie uzyskam pewnego poziomu akceptacji, to potem nie pomogą żadne zabiegi, by nawiązać ze mną porozumienie. Tej akceptacji na początku ze strony Geremka nie wyczułem i dlatego nie chciałem do niego chodzić, nie chciałem się z nim na kawy umawiać, choć próbował, i w ogóle nie chciałem tańczyć wokół niego.

I tu Kaczyński wciąż przenosi polityczny problem na płaszczyznę własnego ja – kto mnie(!) nie lubi, komu ja(!) muszę nadskakiwać.

– A nie chciałem, bo w ogóle nie znoszę nadskakiwania, którego on oczekiwał, i dlatego, że często kręcił, coś rozgrywał i niejednokrotnie różne nieprawdy musiałem mu wytykać. Gdyby więc Geremek nie zrażał do siebie ludzi bez żadnego powodu, gdyby był łaskaw przyjąć, że ludzie spoza jego kręgu towarzyskiego też potrafią myśleć, gdyby zechciał uznać, iż ludzie ci nie zawsze kierują się złą wolą i chęcią szkodzenia, (…) to mógł w tym kraju dużo więcej osiągnąć…

Ten fragment jest najciekawszy. Gdyby pod nazwisko „Geremek” podstawić „Kaczyński”… To wygląda, jak psychologiczne zjawisko projekcji. Neurotyk rzutuje na innych to, czego nie chce powiedzieć o samym sobie.

Dalej o reakcjach innych opozycjonistów na wyznaczenie Mazowieckiego na premiera. Jak to tam było naprawdę, tego nie wiem – ale zwraca uwagę, że Kaczyński znów opisuje wszystko w kategoriach emocji i osobistych uraz:

– Okazało się już wkrótce, że wszystkiemu winien jestem ja, bo ośmieliłem się, nie będąc w tej hierarchii, nie reprezentując odpowiedniego według nich poziomu, (…) zrobić premierem nie tego, kto był tam u nich wtedy bogiem i carem. (…) Michnik się na mnie śmiertelnie obraził, śmiertelnie, zerwał ze mną kontakty, przestał mi nawet mówić „dzień dobry”; Janusz Grzelak miał pretensje – choć go znałem i skądinąd lubiłem, niewątpliwie wyjątkowo pozytywny człowiek; Ambroziak od tego czasu wojnę zaczął przeciwko mnie prowadzić; miałem też, pamiętam, jakąś taką rozmowę z kilkoma od nich, wyzłośliwiali się na mnie, dokopywali, aż się wściekłem i…

[Torańska:] – I trzasnąłeś drzwiami?

– Nie (śmiech), bo to było na świeżym powietrzu. Więc – dokładnie nie pamiętam – albo im coś niemiłego powiedziałem, albo jakimś gestem dałem im wyraz swojej niechęci, albo – jak często w takich sytuacjach postępuję – udałem, że nie słyszę.

Symptomatyczne. Człowiek udający, że nie słyszy złośliwości, dobrze je sobie zapamiętuje i wywleka później. Jednak popamiętanie Michnikowi, że przestał się kłaniać, to jeszcze nic. Teraz nastąpi klasyka – historia znana, ale przepyszna:

– Dam ci dwa przykłady, może drobne, ale które ich dobrze charakteryzują.

W 1977 r. po raz pierwszy zaproszono mnie na duże zebranie KOR-u. Przyszedłem, usiadłem przy stole. Otwierają się drzwi i wkracza czołówka opozycji: Kuroń, Macierewicz, Jan Józef Lipski itp. Patrzę ze zdumieniem, a tu wszyscy, którzy siedzieli przy stole, wstają i przenoszą się pod ściany. Podniosłem się także, ale by ustąpić miejsce Lipskiemu, który był starszym panem, kolegą mojej mamy i człowiekiem chorym.

On jednak usiadł obok, a Kuroń wykorzystując ten moment już wieszał swoją skórzaną marynarkę na moim krześle. Ja jednak spokojnie na nim usiadłem i miejsca Kuroniowi nie ustąpiłem.

Po jakimś czasie poszedłem do Jacka do domu i on piętnaście minut trzymał mnie bez krzesła. Zapamiętał i się zemścił (śmiech). Szczerze ci powiem: gdyby nie silna motywacja, że ja muszę z tym komunizmem walczyć, a więc muszę być w opozycji, to ja bym ją w jasną cholerę rzucił, bo tego towarzystwa nie akceptowałem.

Wyobrażam sobie, jak Jarosław Kaczyński przy każdym takim afroncie zamykał oczy i myślał o Polsce…

Na koniec, piękny przykład brnięcia w zaparte wbrew faktom:

– [Mazowiecki] powiedział następnego dnia, w expose rządowym, że wprowadzamy „grubą kreskę”, czyli nie zmieniamy układu społecznego.

[Torańska:] – O, nie! Powiedział: „Rząd, który utworzę, nie ponosi odpowiedzialności za hipotekę, którą dziedziczy… Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego załamania”. I ja, Jarek, z tym się i dzisiaj zgadzam.

– To ty, widzę (uśmiech), jesteś agentką tamtej strony.

Zaczęłam więc przypuszczać, że bystry osąd Kaczyńskiego przyćmiła osobista mania prześladowcza, rzutowanie własnych wad na innych i zaślepienie na fakty, które nie pasują do paranoicznych teorii. Mogłabym takich fragmentów wklejać więcej:

– Jak Kaczyński pamięta Mazowieckiemu: Z Mazowerem mam przechlapane do końca życia. On jest, jak wiesz, straszliwie pamiętliwy, niesłychanie pamiętliwy.

– Jak Kaczyński pomstuje, że w ministerstwie pozostał stary, komunistyczny układ, bo nie wyrzucono… maszynistek, które przecież pracowały dla Rakowskiego.

– Jak Kaczyński argumentuje, że trzeba oczyścić służby specjalne z sowieckich agentów, i jednocześnie ze świętą naiwnością wyznaje, jak pozytywnie zaskakuje go patriotyzm jego kolegów – opozycjonistów, intelektualistów, wcale nie znających się na tego typu służbie – którzy mimo to gotowi są natychmiast zająć stanowiska w oczyszczonych służbach specjalnych.

Wszystkie te przedziwne emocje jak gdyby odmroziły się w roku 2005.

To napisawszy, stawiam jednak znak zapytania. W następnym odcinku – fragment książki, który przyprawił mnie o pomieszanie i podejrzenia, że coś tu może być jeszcze zupełnie inaczej.

Czytaj część 3…

Jarosław Kaczyński: Opowieść odmrożeńca

Jak w „Cyberiadzie”: Na podwórko spadły dwa lodowe meteoryty. W każdym z nich zamrożona była osoba. Po odtajaniu obie osoby szeroko dały wyraz swoim poglądom, które spisane w książce Lema stanowią „Opowieść pierwszego odmrożeńca” i „Opowieść drugiego odmrożeńca”.

Czytam właśnie książkę „My” Torańskiej. Postanowiłam bowiem dowiedzieć się czegoś więcej o Jarosławie Kaczyńskim. Dziennikarka nagrywała swoje wywiady od 1990 do 1994 roku. Nie czytałam tego wcześniej. W latach 90. jakoś tak wychowywałam się na Tischnerach i Michnikach, a Kaczyńscy w ogóle nie docierali do mojej świadomości. Tym ciekawiej jest teraz przeczytać opowieść jednego z nich, przez pryzmat tego, czego dokonał później.

Odkryłam, że ten człowiek, niedawno rządząc Polską, zachowywał się tak, jakby zaraz po zakończeniu nagrań z Torańską udał się do komory hibernacyjnej, a odmrożony został dopiero w 2005 roku. Podczas swoich rządów zachowywał się tak samo i mówił słowo w słowo to samo, co w wywiadzie kilkanaście lat wcześniej… i kompletnie nie zwracając uwagi na zmianę dziejowych okoliczności.

Na początku lat 90. Jarosław Kaczyński też pragnął gruntownej dekomunizacji, demaskacji agentów, odpowiednio głośnych procesów dawnych przywódców. Lecz uzasadniał to całkiem inteligentnie: Skoro społeczeństwo ma cierpieć podczas przemian gospodarczych – jego zdaniem jak najbardziej potrzebnych – niechże przynajmniej ma na osłodę szlachetne igrzyska sprawiedliwości dziejowej.

– Z jednej więc strony – myśląc przyszłościowo – stworzyć należy duży ruch proreformatorski wokół prywatyzacji, co zrobił Klaus w Czechosłowacji, dając społeczeństwu nadzieje uczestnictwa w transformacji systemu i sukcesy materialne. A z drugiej strony, w ramach działań bieżących, trzeba temu społeczeństwu jak najszybciej i jak najwięcej dać w sferze moralnej, co jest możliwe, ponieważ istnieje szereg pozaekonomicznych przyczyn społecznej frustracji.(…)

Jednych więc wyrzucić, innych wystraszyć. Po to, by trochę uspokoić społeczeństwo. Pokazać mu, że dzieje się sprawiedliwość. By nie mogło mówić: przedtem działo się niesprawiedliwie i obecnie też jest niesprawiedliwie, demokracja niczego w tym zakresie nie zmieniła.

Lecz po co należało tak pilnować spokoju społecznego? Co zdaniem Kaczyńskiego Polsce groziło w przeciwnym wypadku?

– Och, dziewczyno, ty nic nie rozumiesz! Polska mogła zmienić swoją tragiczną geopolityczną determinację! Polska marnuje – być może na całe pokolenia – swoją szansę, jaka zdarzyła się jej po raz pierwszy od trzech wieków! Polską rządzi układ, którego dalsza dominacja skończy się zanikiem tego państwa, czy ty tego nie widzisz?!(…)

Pierwszym niebezpieczeństwem było to, że polskie reformy pod wpływem społecznych sprzeciwów w ogóle mogły się załamać. Nie przypuszczałem, iż grozi nam jakaś wielka eksplozja, która rozwali kraj, ale raczej niepokoje, których będzie bardzo dużo, coraz więcej: tu chłopi zablokują drogę, tam zastrajkują górnicy, gdzie indziej włókniarki, bo nie mają za co żyć, i pewnego dnia kurek rządowy z pieniędzmi zostanie odkręcony, a jak raz się odkręci – popłyniemy i znowu hiperinflacja, Argentyna i trzeba będzie zaczynać wszystko od początku.

Drugie niebezpieczeństwo upatrywałem w tym, że wprowadzane reformy nie doprowadzą do urynkowienia polskiej gospodarki, ale do latynizacji Polski. System rynkowy i związany z nim system demokratyczny mogą bowiem działać sprawnie wtedy, jeżeli stopień zakłóceń mechanizmów rynkowych jest stosunkowo niewielki, jeżeli układy pozamerytoryczne nałożone na ten system nie patologizują procesu pozytywnej selekcji ekonomicznej w sposób nadmierny. Bo jeśli patologizują, to może być jak w Ameryce Łacińskiej, gdzie teoretycznie jest gospodarka rynkowa, zabezpieczona systemem prawnym, ale naprawdę działa mechanizm, którego nieefektywność jest porównywalna z komunizmem.

Gospodarka jest regulowana w ogromnej mierze przez siatkę przeróżnych układów, wcale niekoniecznie władzy państwowej i w gruncie rzeczy nie ma konkurencji rynkowej, ale istnieje konkurencja tych układów. Uważałem, że nam to grozi, ponieważ z jednej strony wprowadzano rynkowy system gospodarczy, a z drugiej: działała dawna siatka zależności i przywilejów od najniższego szczebla począwszy – brygadzisty w fabryce, rozdzielającego robotę dla swoich kolesiów od wódki, z partii czy ORMO, na prezydencie kończąc i na dodatek układ ten w miarę upływu czasu się petryfikował. Należało go rozbić, a nie liczyć, że albo reguły rynkowe same z siebie go przebiją, albo zbankrutują wszystkie wielkie przedsiębiorstwa, co byłoby pewnym remedium, ale nieosiągalnym, bo wszystkie by przecież nie padły.

Kolejne niebezpieczeństwo ze strony dawnej nomenklatury widzieliśmy w zablokowaniu reform w sferze politycznej. Już wtedy – według mnie – istniała obawa, że w wyborach powszechnych, przy tym stopniu apatii społecznej i przy tej sile finansowej, którą reprezentowała socjaldemokracja postkomunistyczna, wygrają oni któreś kolejne wybory parlamentarne i znowu przejmą władzę polityczną.

Do 2005 roku stało się jasne, że mimo klęski planów Kaczyńskiego co do przejęcia władzy we wczesnych latach 90. żadna z tych złych wróżb się nie sprawdziła:

– Państwo polskie nie zanikło – i proszę, nie myślmy ahistorycznie! – Kaczyńskiemu w tamtych czasach bynajmniej nie chodziło Unię Europejską! On miał na myśli powrót komunizmu, ponowne zagarnięcie przez system sowiecki. Nic podobnego się nie stało. Polska została – o paradoksie! między innymi przez postkomunistów – wprowadzona do NATO i Unii Europejskiej.

– Nie było w Polsce hiperinflacji i dramatycznych masowych protestów.

– Gospodarka polska zupełnie przyzwoicie oparła się na wolnym rynku i nie jest w niej żadnym istotnym czynnikiem obecność byłych komunistycznych prominentów, którzy się nieuczciwie wzbogacili na transformacji. Wbrew obawom Jarosława Kaczyńskiego, reguły rynkowe właśnie „same z siebie przebiły” dawne układy.

– Postkomuniści nie zrobili skoku na system polityczny. W sposób demokratyczny przejmowali władzę i w sposób demokratyczny ją oddawali.

A zatem: Co miał na celu Jarosław Kaczyński w latach 2005-2007, robiąc te wszystkie szopki z czystkami w służbach specjalnych, z demaskowaniem kolejnych agentów? Przed jakimiż to Sowietami chciał chronić państwo? Przed jakimi komunistami? Przed jaką hiperinflacją? Przed jakim brakiem wolnego rynku? Jakież to, wreszcie, wstrząsające reformy przeprowadził, które potrzebowałyby maskowania tak intensywną socjotechniką?

Niczego takiego nie było. Środek stał się dla naszego odmrożeńca celem. Mój kolega Rysiu Z. bronił formacji Kaczyńskiego, twierdząc, że „im przynajmniej o coś chodzi”. Nieprawda. O nic już nie chodzi. Dolepianie zamiast słowa „Sowieci” słów „Unia Europejska” i „Niemcy”, zastąpienie słowa „komunistyczna nomenklatura” słowem „skorumpowani lekarze” – to jest tylko kosmetyka ad hoc. Jarosławowi Kaczyńskiemu nie chodzi już o nic. Tylko o zyskanie władzy, a w ramach tej władzy – o robienie maksymalnej rozróby.

A szkoda. Że mylił się w przewidywaniach, że ocenił postkomunistów jednak gorzej niż na to na koniec zasłużyli – to nie przekreśla bystrości umysłu Kaczyńskiego. Jego obserwacje zapisane w wywiadzie są doprawdy inteligentne. Ale coś mu się stało: Zamroził się, oderwał od rzeczywistości, zaczął żyć we własnym świecie. Zarodki tej choroby były już widoczne w wywiadzie dla Torańskiej. Lecz o tym napiszę następnym razem.

Czytaj część 2…

„Dobry zwyczaj, nie pożyczaj”?

Wojewódzki Sąd Administracyjny w Krakowie wydał orzeczenie (sygn. I SA/Kr 957/08), z którego wynika, iż nieoprocentowana pożyczka jest zyskiem dla pożyczkobiorcy. Dlatego trzeba zapłacić oprócz PCC (podatku od czyności cywilnoprawnych) w wysokości 2%, dodatkowo podatek od odsetek, które by się zapłaciło, gdyby pożyczka została udzielona przez bank. Taką korzyść trzeba ujawnić fiskusowi. Jesli się tego nie uczyni, grozi za to kara finansowa. (notka ze strony internetowej „Rz”).

Z punktu widzenia prawniczego i ekonomicznego jest wszystko w porządku. Brak odsetek od pożyczanej kwoty jest zyskiem, gdyż zatrzymujemy tę kwotę w swojej kieszeni. Więc jako, że się wzbogacliliśmy, powinniśmy zapłacić podatek od wzbogacenia. Jest małe ale. Nie zawsze państwu opłaca się przymuszać swoich obywateli do postępowania lege artis. Dlaczego?? Bowiem zmusza ich do wypracowania metod postępowania mających na celu omijanie tych zbyt szczegółowoy traktowanych przepisów. W tym przykładzie rozwiązanie jest takie. Pożyczam koledze pewną kwotę pieniędzy, piszemy umowę i określamy wysokość odsetek. Informuję urząd skarbopwy o tej pożyczce i płacę PCC. Następnie, zbliża się termin zapłaty. Spłacam pożyczoną kwotę i odsetki poprzez przelew bankowy. Wszystko jest zgodnie z prawem, urząd skarbowy jest zadowolony. Ale następnie zwracam koledze te odsetki już z ręki do ręki. I fiskus o tym nie dowie się. I w ten sposób umowa pożyczki oprocentowana stała się nieoprocentowana. Wszyscy są zadowoleni. Tylko, że obywatel jest nauczony obchodzenia przepisów prawnych. I nie ma pewności, że tego nie zastosuje względem innych, które powinny być przestrzegane bezkompromisowo. Ale co tam. Zysk dla fiskusa jest tu i teraz, nieważna przyszłość.

Mam jeszcze jedną świetną propozycję dla organów skarbowych. Niech ścigają tych, co kupują rzeczy taniej lub nie kupują. Wszak oni też mają zysk w postaci niewydanych pieniędzy. Niech informują US o zaoszczędzonej kwocie i płacą podatki. Aha, NIK wytknęła urzędom skarbowym, iż niechętnie podejmują egzekucję zaległych należności podatkowych od dużych firm i doprowadzają je do przedawnienia. Nihil novi sub sole. Przecież łatwiej ścigać szaraczka niż grubą rybę.

Truchło

Kolejny z absurdów Warszawy już na szczęście odszedł w niebyt. Odesłałam go tam sama. A sprawa była ciekawa. Widziałam TO codziennie idąc do pracy. Nie wiedziałam, co TO jest.

Po jednej stronie płotu – elegancki blok przy jednej z głównych ulic Warszawy. Na parterze – Profesjonalne Studio Paznokci. Przed wejściem nienaganna czystość, codziennie wystawiane donice z bukszpanem. Po drugiej stronie płotu – mój instytut. Może nie aż tak elegancki, jak gabinet tipsów, ale jednak. „Do kogo należy to, co wisi na płocie? I co to w ogóle jest?” – pomyślałam.

Makabryczny zdechły ptak, nabity na sztachetę ogrodzenia. Nie trzeba eksperta od kryminalistyki, by stwierdzić, że obiekt wisiał już tak od wielu tygodni. Od strony instytutu nikt go nie zauważył, bo to jest w najdalszym rogu instytutowego ogrodu. Po prostu nikt tam nie chodzi.

Lecz od drugiej strony – pani z Profesjonalnego Studia Paznokci nieraz wychodziła na zewnątrz i prowadziła rozmowy telefoniczne pod płotem, mając nad głową rozkładające się truchło. Nic a nic jej nie przeszkadzało? Nie kłóciło się nawet z nieskazitelną witryną Studia i tymi donicami bukszpanu?

Przedstawiłam sprawę w sekretariacie instytutu. Poproszono pana odpowiedzialnego za sprzątanie terenu i zwłoki zostały natychmiast usunięte. Świat stał się odrobinę piękniejszy.

Dziś, gdy weszłam do sekretariatu, pani sekretarka powitała mnie słowami: -To był dorsz!!! Pan, który to sprzątnął, twierdzi stanowczo, że to był dorsz!

Czym się różni demokracja rosyjska od demokracji

Pewni przemili Rosjanie z bloga Polska-Rosja przekonywali mnie kiedyś, że Rosja jest krajem demokratycznym. Było to dość dawno temu. Od tego czasu zmienił się w Rosji prezydent, a przez światowe media przemknęły przypuszczenia, że będzie on jeszcze większym demokratą, niż ten dotychczasowy.

Właśnie potwierdził je piątkowy Kommiersant: Dmitrij Miedwiediew we czwartek podpisał ostatnią ustawę z pakietu „mającego na celu liberalizację systemu politycznego”. To nowość – dowiedzieć się, że w prawdziwie demokratycznym systemie politycznym Rosji jest jeszcze co liberalizować!

Brak porównania był błędem moich znajomych z polsko-rosyjskiego bloga. Jest też błędem wszystkich nie-Rosjan utrzymujących, że Rosja jest normalnym krajem. Bo mogę sobie doskonale wyobrazić, że rosyjscy obywatele, nie doświadczywszy życia w innym państwie (no, poza ZSRR) są przekonani, iż demokracji w ich ojczyźnie niczego nie brakuje. I tak samo świetnie sobie wyobrażam, że szczęśliwy obywatel kraju zachodniego (licząc Zachód począwszy od Polski), nie interesujący się systemem politycznym nawet we własnym kraju, może mieć tym mniejsze pojęcie o systemie politycznym Rosji.

Artykuł w Kommiersancie z jednej, a ostatnie dni w atmosferze świętowania demokracji w Polsce z drugiej strony, zainspirowały mnie do sporządzenia kilku ciekawych porównań.

Pakiet liberalizacyjny przedłużył kadencję prezydenta Rosji z pięciu do sześciu lat, a parlamentu – z czterech do pięciu. W Polsce kadencje prezydenta i parlamentu to odpowiednio – 4 i 5 lat. Jakkolwiek nie można zaprzeczyć – przynajmniej patrząc na Polskę – że dłuższe kadencje działałyby raczej stabilizująco, to jednak trudno wydłużenie kadencji nazwać posunięciem na rzecz liberalizacji.

Kolejna niezwykle liberalna reforma dotyczy ordynacji wyborczej. Dotychczas w Rosji partia chcąca wystawić swoich kandydatów w wyborach do parlamentu musiała uzbierać 200 tys. podpisów poparcia od obywateli. Kommiersant odnotowuje z uznaniem, że według nowego prawa w najbliższych wyborach do Dumy (2011) wystarczy zebrać 150 tys., a do kolejnych (dopiero w 2016) – już tylko 120 tys. podpisów. Niestety, jak zauważa gazeta, prezydent pozostawił w mocy prawo, według którego podpisów nie muszą zbierać partie, które już ostatnio znalazły się w parlamencie!

A zatem w szczególności partia prezydencka Jedna Rosja, która wygrała poprzednie wybory, nie musi się już nigdy więcej martwić o poparcie wyborców: Nawet jeśli je straci, to i tak będzie mieć swoją listę w wyborach! I w kolejnych, i w następnych – tak długo, jak długo pozostanie jej w parlamencie choć jeden poseł. Ale jeśli ktoś chciałby wprowadzić nową siłę polityczną – ooo, to już rzecz najeżona trudnościami!

Bo na zebraniu stu tysięcy podpisów nie koniec: Rosyjska Centralna Komisja Wyborcza ma prawo odsunąć od wyborów partię, u której wśród zebranych podpisów znajdzie się 5% niewiarygodnych. Jakież to fantastyczne narzędzie do usuwania przeciwników politycznych: Wystarczy dopisać im do list wyborczych – no tak, już nie 10 tys. fałszywych podpisów, lecz zaledwie 7500, a za kilka lat nawet tylko 6000.

Tymczasem w Polsce… komitet wyborczy może zostać założony przez 15 obywateli, którzy zebrali 1000 podpisów poparcia. Następnie komitet tworzy listy okręgowe, a każda z nich, aby mogła być zatwierdzona dla danego okręgu, powinna uzyskać 5000 podpisów. Jakież to łatwe w porównaniu z Rosją – nawet biorąc pod uwagę, że Rosjan jest prawie 4 razy więcej, niż Polaków.

Ale nie bójcie się – liberalizacja w Rosji idzie o wiele dalej, zresztą pod hasłem wygłoszonym przez samego prezydenta Miedwiediewa: „podwyższenia stopnia i jakości przedstawicielstwa narodu we władzach” (sic!). Kommiersant z radością podkreśla, że prezydent Miedwiediew zatwierdził obniżanie etapami liczby wymaganych członków, przy której można zarejestrować partię! Dziś – 50 tys., w 2010 roku – 45 tys., a w 2012 – już tylko 40 tys.!

Tymczasem, aby założyć partię polityczną w Polsce – wystarczą podpisy tylko 1000 osób.  Tylko podpisy, nie przynależność! Do startu w wyborach w ogóle niepotrzebna jest partia – jak podałam wyżej, wystarczy założyć sobie komitet wyborczy. W Rosji jest to niemożliwe.

Z niejakim rozczarowaniem Kommiersant – w końcu liberalna jak na Rosję gazeta – zwraca jednak uwagę, że rosyjski prezydent pozostawił Ministerstwu Sprawiedliwości możliwość likwidacji partii, „jeśli urzędnicy ministerstwa nie znajdą w niej minimalnej liczby członków”. Nie, w Rosji nie ma i nie będzie partii kanapowych…

Rosyjski dziennik podkreśla jednak pozytywy: „Choć takich [demokratycznych] przemian może nie być na szczeblu federalnym, to jednak na szczeblu regionalnym i miejskim są one w pełni realne”. No zupełnie jak w Polsce! Tylko że 20 lat temu: „Liberałowie partyjni [w PZPR] uważali, że trzeba zmusić Biuro Polityczne PZPR do reform gospodarczych i do eksperymentu z wolnymi wyborami na poziomie gminy.” Okazuje się, że Rosja jest jakby dwie dekady za nami, a w dodatku u nas ten model w końcu nie wszedł w życie, bo przeskoczyliśmy go ustanawiając parlament kontraktowy, a wkrótce przechodząc do systemu w pełni demokratycznego.

Lecz wróćmy do Rosji. Dzięki prezydenckiemu pakietowi, już od 1 lipca 2009 kandydatów na gubernatorów w Rosji będą zgłaszać nie pełnomocnicy prezydenta w okręgach federalnych, lecz partie, które mają większość w regionalnym parlamencie. Brzmi to doskonale? No tak, zwłaszcza, że wszędzie większość ma nie kto inny, jak – partia prezydencka Jedna Rosja. A samo zgłaszanie kandydatów nie jest aż takie proste: otóż władze partii muszą swój wybór skonsultować z samym prezydentem Rosji. Innymi słowy, zamienił stryjek siekierkę na kijek, a gubernatorów jak wybierał, tak wybierać będzie prezydent.

W Polsce – przypomnijmy – na szczeblu wojewódzkim są władze zarówno samorządowe, jak centralne. Oddolnie – marszałek województwa i sejmik wojewódzki, a odgórnie – wojewodowie mianowani przez rząd.

Jedyna pozytywna wiadomość z Rosji, to że samorządy miejskie będą miały prawo odwołać mera miasta, jeśli ten „dopuści do zaostrzenia sytuacji socjalno-ekonomicznej”. Kommiersant donosi, że samorządy już zaczęły z tego prawa korzystać (Oziersk w okręgu czelabińskim). Krytycy opozycyjni wskazują jednak, że i to może się sypnąć, bo prawdopodobnie wkrótce Duma przegłosuje wprowadzenie w wyborach do samorządów lokalnych systemu mieszanego, który będzie faworyzował większe partie (czyli Jedną Rosję, czyli znów wszystko w ręku Kremla).

W Polsce odwołać prezydenta miasta, burmistrza lub wójta można na drodze referendum, z inicjatywy obywateli lub rady gminy. (Tak było np. z niesławnym prezydentem Olsztyna.)

Drodzy rodacy! Czy przekonałam was, jak to dobrze jednak mieszkać w Polsce?

 

4 czerwca 1989


Tego dnia, wbrew opiniom wielu wyznawców teorii o trwaniu układu komunistów i „różowych” do dziś, Polacy w wyborach częściowo wolnych sprawili, iż porozumienie Okrągłego Stołu stało się nieaktualne. Dlaczego?? Mało kto pamięta, iż rozmowy w kwietniu 1989 w Magdalence miały na celu tylko dopuszczenie kontrolowanej opozycji w postaci „S” do wyborów do Sejmu i Senatu. Rządy dalej miała sprawować PZPR z przybudówkami – ZSL, SD i SP. Dla „S” przydzielono rolę listka figowego, aby społeczeństwo nie mogło zarzucać, iż nie ma swojej reprezentacji w Sejmie. To co się wydarzyło 20 lat temu przy urnach zmieniło Polskę. Nieważne stały się owe porozumienia, gdyż nie było tam mowy o przejęciu władzy przez opozycję. To było dla aparatczyków z PZPR fantastyką, iż mimo większości głosów w parlamencie oni nie będą w stanie rządzić i oddadzą władzę „S”. Te wybory komuniści mieli wygrać, tak bardzo w to wierzyli. Jesteście innego zdania? Uważacie, iż bredzę?? No cóż, muszę was rozczarować. W programie Bronisława Wildsteina (cz.1 i cz.2) wystąpiły osoby, które jasno mówią – było porozumienie w Magdalence, ale ono dotyczyło li tylko roli „S” jako kontrolowanej opozycji. Zawarte porozumienie mówiło jasno, że PZPR rządzi, „S” jest zalegalizowana, odbędą się wybory. Po nich PZPR dalej rządzi. Tyle. Nic więcej. 4 czerwca 1989 roku Polacy odrzucili ten układ. Wygrana tych częściowo wolnych wyborów przez opozycję, spowodowała nieaktualność zmowy Okrągłego Stołu. To dlatego w sierpniu 1989 roku Tadeusz Mazowiecki został premierem, „S” przejęła władzę w Polsce., a Mieczysław Rakowski jeszcze niecałe dwa miesiące sprawował urząd premiera po wyborach, zaś rząd Kiszczaka przetrwał tylko 17 dni. Raptem 2,5 miesiąca ostała się władza PZPR po tym jak Polacy wskazali na „S” jako tę siłę, której ufają i której zawierzają swoją przyszłość. Potwierdza to prof. Paczkowski, który w wywiadzie z nim przeprowadzonym przez Andrzeja Grajewskiego z „Gościa Niedzielnego”, powiedział:

Jakie było znaczenie tamtych wyborów?

Bez wątpienia historyczne i to nie tylko w skali Polski, ale całego bloku wschodniego. Rozstrzygnięcia, które zapadły przy Okrągłym Stole, były ważne, ale dawały tylko narzędzia i nie wiadomo było, jak zostaną użyte. Tymczasem wybory pokazały, że dały się użyć do tego, aby delegitymizować systemem sprawowania władzy w Polsce. Wybory miały charakter plebiscytu i pociągnęły za sobą odebranie resztek prawomocności PZPR i systemowi komunistycznemu w Polsce, a później w całej Europie Wschodniej.

Pamiętajmy i nie dajmy sobie wcisnąć kłamstwa na temat, jak to było naprawdę. Nikt z PZPR i „S” w kwietniu  1989 wiedział co będzie za 2 miesiące czy za pół roku. Szczególnie młodzi obywatele, którzy w 1989 byli parolatkami lub ich nie było, kłamstwa objawione biorą za prawdę. Należy pamiętać jak było.

A co do samych wyborów owego dnia, to wraz z rodzicami poszliśmy z bratem do urn, podobnie pewnie jak setki tysięcy lub miliony polskich rodzin. Oni skreślili, my wrzucliśmy. Dwa pokolenia wybrały przyszłość – wolną Polskę. Jestem z tego dumny.