Solidarność ze sprawcą

Dość rozpowszechnione jest przekonanie, że im większa swoboda seksualna kobiet, tym większe ryzyko zgwałceń. W tej notce bloger Slwstr stawia tezę, że jest wręcz przeciwnie. Przytacza dane statystyczne sugerujące, że właśnie im większą swobodę dysponowania własnym ciałem mają kobiety, tym mniej zgwałceń. Wyjaśnia to tym, że gdy pojawia się taki nowy obszar wolności, to wkrótce (choć co prawda nie od razu) pojawiają się normy społeczne chroniące tę wolność. I w ogólnym rozrachunku okazuje się, że one bardziej chronią kobiety przed gwałtem, niż brak wolności.

Choć – amicus Plato, sed magis amica veritas – nie jestem pewna, czy przytoczone dane liczbowe rzeczywiście wystarczają do udowodnienia owej tezy. Bo mimo że zgwałcenia uważane są za najpoważniejsze z przestępstw, to o dziwo statystyki na ich temat zbierane są w sposób bardzo lichy. Różnią się metodologicznie pomiędzy różnymi krajami i różnymi okresami czasu. Kilka razy przekopywałam się w internecie przez dostępne dane na temat zgwałceń i widziałam to wyraźnie. Bardzo potrzeba systematycznych, ujednoliconych , ponadnarodowych badań na ten temat. Więc polecam ten tekst, bo mam poczucie, że ta teza jest prawdziwa i że w przyszłości da się ją udowodnić. 

Ale to był tylko wstęp, i tak naprawdę chcę napisać na inny temat, którego Slwstr nie poruszył. Gdy napisał, że zwykły mężczyzna przecież nie gwałci po parkach, zwróciłam uwagę na następujące zjawisko: Mężczyźni, którzy używają argumentu o prowokującym ubiorze w środku ciemnego parku etc. argumentują tak – „wiem, jak taka kobieta oddziałuje, bo sam jestem mężczyzną”. Innymi słowy, mężczyźni solidaryzują się ze sprawcami gwałtu!

Gdy zapytać o uściślenie, mówią coś, co sprowadza się do: „Sam bym nie zgwałcił, bo mam hamulce, ale nie dziwię się jego odczuciom. Wystarczyło, że nie miał hamulców i nieszczęście gotowe”. Chyba nie słyszałam żeby ktoś solidaryzował się z innymi (ciężkimi! o tym zaraz!) przestępcami w ten sam sposób: „Sam bym nie zabił i nie poćwiartował, bo mam hamulce, ale nie dziwię się, że ofiara tak go wkurzyła. Wystarczyło, że nie miał hamulców, to zabił i poćwiatował, wiadoma sprawa.”

To oznacza, że ci mężczyźni zasadniczo lubią sobie wyobrażać siebie jako zdolnych do gwałtu. Oraz jako zdolnych do powstrzymania się od niego. To zasadniczo inna postawa poznawcza niż socjalizacja do niechęci do jakiejś innej obrzydliwej zbrodni, typu seks z dzieckiem, zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem itp. Nikt sobie nie lubi wyobrażać siebie jako zdolnego do tych ohydnych rzeczy. Natomiast do gwałtu – owszem.

Panuje przekonanie, że ohydne zbrodnie przydarzają się tylko zwyrodnialcom, którzy umysłowo są całkiem inni od nas i ich odruchy są dla nas niepojęte. Natomiast gwałt – przydarza się przestępcom, którzy mają dokładnie takie same odruchy jak my, a jedynie brak im samokontroli. Nad tym błędem poznawczym należy pracować w wychowaniu młodych mężczyzn (ba, ale czy to obiektywny błąd, czy raczej styl socjalizacji? o tym niżej). 

Bo wydaje się, że zdolność do gwałtu jest dla nich prawie tożsama ze zdolnością do seksu. Skoro więc zdolność do seksu jest cechą bardzo pozytywną i definiującą mężczyznę, to pokrewna jej zdolność do gwałtu wydaje się wtedy też pewnym stopniu pozytywna. Mężczyźnie zdolnemu do gwałtu należy tylko dodać owe mityczne „hamulce” i staje się zupełnie prawidłowym mężczyzną. Błąd polega na myśleniu, że różnica pomiędzy posiadaniem hamulców i ich brakiem to jest zupełnie mały pikuś. Tymczasem to jest właśnie zasadnicza różnica. Człowiek posiadający hamulce przed uprawianiem seksu z dziećmi lub przed obdzieraniem bliźniego żywcem ze skóry w ogóle tak by siebie nie widział – że to tylko drobna kwestia posiadania hamulca. On powie: „w życiu nie jestem zdolny do takiego obrzydlistwa!”, a nie: „jestem zdolny, tylko na szczęście mam hamulce”. Ten hamulec jest w tym przypadku tak zinternalizowany, że człowiek uważa jego istnienie za fundamentalną cechę normalnej osobowości, a nie za coś opcjonalnego jak w przypadku gwałtu.

Wychodzi na to, że są dwa rodzaje przestępstw: Takie, do których każdy czuje się zdolny warunkowo, ale wie że ma odpowiednie hamulce. I takie, do których czuje się fundamentalnie, z samej swojej natury niezdolny. Np. w zasadzie każdy uznaje się za zdolnego do zabójstwa – w obronie własnej, w obronie najbliższych, w obronie ojczyzny. Słowem, w sytuacji, gdy sprawca sprowokuje wystarczająco mocno. Do tej grupy niestety, jak pokazałam wyżej, należy też przestępstwo zgwałcenia. Do drugiej grupy należą przestępstwa uważane za absolutnie odrzucające: seks z dzieckiem, obdzieranie żywcem ze skóry, itp. Tutaj już każdy powie, że nie jest „takim” człowiekiem, że to nie kwestia hamulców, lecz kwestia absolutnej, przyrodzonej niezdolności.

I teraz – gdy klasyfikujemy się jako „z natury” zdolni lub niezdolni do jakiegoś przestępstwa, to jest to obiektywne? Czy owa solidarność mężczyzn z gwałcicielami jest obiektywnym błędem, czy naprawdę każdy jest zdolny do każdej zbrodni?

Gdy spojrzeć na to chłodnym okiem – wcale tak nie jest, że przestępstwa uznawane za tę drugą, fundamentalnie złą kategorię związane są z hardware’ową zdolnością lub niezdolnością człowieka. Tak naprawdę w ciągu dziejów obyczaje zmieniały się bardzo. I różne przestępstwa przesuwały się z grupy do grupy. Natura ludzka jest dużo bardziej płynna, niż ludzie lubią sobie wyobrażać.

Natomiast to socjalizacja wpaja nam, że pewne rzeczy są absolutnie, stuprocentowo nienaturalne i że nie jesteśmy do nich zdolni. I co ciekawe – sprawia, że rzeczywiście nie jesteśmy do nich zdolni. Po odpowiednio długim procesie wychowania w danej kulturze zaczynamy się utożsamiać z taką a nie inną „naturą”. Gdybyśmy jednak byli wychowani w innej kulturze, która nie nałożyłaby nam tego przekonania – to owszem, bylibyśmy zdolni. Ciekawa jestem, czy na skutek odpowiedniego wychowania zgwałcenie da się przesunąć z jednej kategorii do drugiej. Chyba jeszcze żadna cywilizacja na świecie tego nie próbowała.

Staropolskie wartości rodzinne

Dedykuję zwolennikom tradycyjnych wartości rodzinnych…

Nathaniel William Wraxall, brytyjski dyplomata, opisuje obyczaje małżeńskie w Polsce pod koniec XVIII wieku:

Wprost boję się mówić o tym, co widziałem i wiem na ten temat, tak nieprawdopodobnie to wygląda. Udowodnienie zdrady małżeńskiej jest uznane za prawną przyczynę rozwodu; ale w zasadzie wystarczy nie więcej niż niezgodność charekterów, niechęć lub znużenie. (…)

Kilka dni temu byłem z wizytą w towarzystwie pana Wroughtona u księżnej Sanguszkowej (…). Jest to bardzo elegancka kobieta, blisko dwudziestoczteroletnia. Zastaliśmy ją w ogrodzie, przechadzającą się pod rękę z kanclerzem wielkim, swoim mężem, księciem Sanguszko, oraz drugą damą, w cieniu wysokich drzew.

Dyskutowali właśnie nad prawną stroną rozwodu, który w Polsce można uzyskać z taką samą łatwością, z jaką papież udziela przebaczenia i rozgrzeszenia. Jak zrozumiałem, książę zamierza poślubić damę, z którą się właśnie przechadza w towarzystwie żony.

Źródło: A. Lisak, Miłość staropolska, Bellona 2007, s. 128.