Tak czytam dyskusje na temat tej kobiety, co upiła się, poszła z jednym panem do hotelu i oczekiwała, że pójdzie spać, podczas gdy ten pan oczekiwał, że będzie uprawiać seks. Ona poszła spać, ale zbudziła się w trakcie, gdy – jak się okazało – mężczyzna w istocie uprawiał z nią seks. Dyskusje w internecie polegają na roztrząsaniu, czy ona zrobiła głupio, czy nie. I widzę pewne fundamentalne niezrozumienie wśród dyskutujących.
Spotkałam niedawno znajomego, który mieszkał przez jakiś czas w Holandii. Opowiedział, co go spotkało, gdy świeżo przyjechał i Holendrzy wzięli go na wizytę do holenderskiego domu. Gospodarze położyli na stole talerz ciasteczek. Po wizycie Holenderka wzięła tego znajomego na bok i powiedziała, że rozumie, iż on jest z obcego kraju, ale czy on wie, co narobił? Musiała go tłumaczyć przed gospodarzami! „- A co ja takiego zrobiłem? -Wziąłeś DRUGIE CIASTECZKO!!!”
Jak się okazało, w Holandii postawienie talerza z ciasteczkami nie jest równoważne z powiedzeniem: Częstuj się. W Holandii należy poczekać, aż gospodarz wyraźnie poprosi, aby się poczęstować. Jeśli wszyscy wezmą po jednym ciasteczku, to znów trzeba poczekać na wyraźne zaproszenie, żeby móc wziąć sobie drugie. No tak mi opowiadał ten znajomy.
Dyskusja nad zachowaniem pani w hotelu przebiega, jakby Holendrzy kłócili się z Polakami. Dla Polaka – jeśli pani idzie pijana z panem do hotelu, to jest tak, jakby postawiła na stole talerz ciasteczek. Można się częstować bez pytania, bo samo postawienie talerza jest dla Polaka niewerbalnym komunikatem „proszę się częstować”. Dla „Holendra” – czyli w tym przypadku też Polaka, ale mającego nieco inne wzorce kulturowe – postawienie na stole talerza ciasteczek nie oznacza niczego więcej ponad postawienie talerza ciasteczek. Należy się dopiero explicite dowiedzieć, czy można się poczęstować, czy nie.
I tu pojawia się fundamentalne niezrozumienie. Bo ludzie mówią: To jest kwestia pojmowania kodów kulturowych. Kobieta, która w naszej kulturze idzie pijana z facetem do hotelu, w domyśle niewerbalnie mówi mu: chcę uprawiać seks. I że kobieta, która nie zdaje sobie sprawy z niewerbalnego znaczenia swoich poczynań jest niedostosowana do panującej kultury. To jakby z dziecinnej nieświadomości mówiła komuś: „tak, chcę uprawiać z tobą seks tu i teraz”, a potem miała pretensje, że zrozumiał to dosłownie. Jedna internautka wręcz powiedziała, że nie można traktować kobiety jak dziecka, które nie rozumie co mówi w tym kulturowym języku. Ci sami ludzie powiadają także: Ależ oczywiście, gdyby ta kobieta pojechała do ultrakonserwatywnego kraju arabskiego i wsiadła z obcym mężczyzną do auta, to w ich kulturze takie zachowanie już byłoby jak wystawienie talerza z ciastkami. I także powinna sobie tam zdawać sprawę z tego, co „mówi”.
Innymi słowy, ci ludzie są zwolennikami relatywizmu kulturowego sięgającego od zaproszenia do jedzenia ciasteczek, aż po zaproszenie do seksu. To stanowisko wydaje się nawet spójne. Dostosuj się do kultury, w której jesteś. W każdej kulturze istnieją przekazy niewerbalne. Nie wszystko trzeba mówić wprost, żeby znaczyło to, co znaczy. Jeśli jesteś w kulturze polskiej, to pójście po pijanemu z mężczyzną do hotelu oznacza zgodę na seks, i musisz się z tym pogodzić, a nie snuć fantazji o lepszym świecie.
No tylko właśnie niezrozumienie polega na tym, że kobieta to nie talerz ciasteczek. A konkretnie, problemów z podejściem „wyższość przekazu niewerbalnego” jest kilka:
1. Niewerbalna zgoda utrudnia wycofanie się z niej. Wystawiasz w Polsce ten talerz ciasteczek. Goście ci go zżerają, jednak w trakcie robi ci się żal, ty sknero. Ale przecież nie sprzątniesz im ciasteczek sprzed nosa, bo głupio. No dobrze, ciasteczka to mała strata. Ale w przypadku seksu mogą zajść rozmaite okoliczności powodujące, że człowiek ma prawo zmienić zdanie. A jakoś tak dziwnie to działa w naszej kulturze, że gdy kobieta niewerbalnie zgodzi się na seks, to mężczyzna rozumie, iż kobieta już na pewno, na 100% się nie wycofa. Klamka zapadła, jak można się tak bawić moimi uczuciami, przecież wykosztowałem się na drinki!
2. Przekazy niewerbalne są niejasne i zostawiają pole do interpretacji. Na przykład, mieliśmy w domu remont. Niektóre rzeczy leżały na wierzchu, bo nie dało się wszystkiego pochować. Między innymi w kącie kuchni zostało pudełko z kawą. Po remoncie okazało się, że pod naszą nieobecność robotnicy całą tę kawę wypili. Widać istnienie pudełka zrozumieli jako niewerbalne zaproszenie do poczęstowania się. Kawa mała strata. Jednak szkody są większe, gdy ktoś narusza naszą nietykalność cielesną, bo on myślał, że może, więc się na wszelki wypadek nie zapytał.
3. I największy problem: W rozumieniu przekazów niewerbalnych zwycięża interpretacja silniejszego. Lub przebieglejszego. Nigdy nie byliście wściekli, że współlokator, współobozowicz, współpracownik zeżarł wam jedzenie z lodówki? No właśnie. Bo to byli ci silniejsi lub szczwańsi od was. Przecież nie jesteś dzieckiem i powinieneś wiedzieć, że na stancji współlokator ma prawo się bez pytania poczęstować twoim jedzeniem. To twoja wina, że nie rozumiesz kultury studenckiej! O, i tu pojawia się pytanie: Dlaczego to współlokator ma decydować, co w kulturze studenckiej oznacza zostawienie żarcia w lodówce? Jedziesz do Holandii, to o znaczeniu ciasteczek na talerzu decydują Holendrzy. OK, bo oni tam rządzą. Ale, ale. Jedziesz do Polski, to o znaczeniu pójścia z mężczyzną po pijanemu do hotelu decydują… mężczyźni. Bo oni tam rządzą?
Ale na to zaraz pada odpowiedź na forach: A za to kobiety są przebieglejsze i – zwłaszcza w cywilizowanych krajach – narzucają właśnie swoją interpretację, ciągają mężczyzn po sądach i wrabiają w gwałty. Ja jestem w stanie uwierzyć w takie przypadki. Pomysłowość ludzka nie zna granic, a kobiety nie są zawsze niewinnymi lelijami. Choć mam podejrzenia, że akurat w Polsce to dużo częściej mężczyźni robią za stronę silniejszą i narzucającą reguły. Ale generalnie ideę rozumiem: Ten, kto jest w danej chwili cwańszy, ma możność narzucenia swojej „narracji”. „No bo niczego wprost nie ustalaliśmy, ale przecież jasne, że chodziło o to i o to.”
Ale WŁAŚNIE DLATEGO nie rozumiem, czemu akurat w tak potencjalnie skomplikowanych sprawach, jak seks, nie używać podejścia „holenderskiego”. Zwłaszcza, gdy ludzie się mało znają. Ale nawet w zaufanych związkach, gdzie ludzie faktycznie mają wypracowany niewerbalny język na wiele spraw – nawet tam można się choćby w połowie akcji wycofać i powiedzieć wprost, że jednak nie. W dzisiejszych czasach jak żona właduje się mężowi do łóżka, to nie musi automatycznie wypełniać obowiązku małżeńskiego. (I niech mi nikt nie próbuje wmawiać, jak jeden internauta, że to tylko dlatego, bo żona mniej podnieca. ;-)) Więc dlaczego świeżo poznani ludzie muszą odgrywać jakiś teatrzyk bez słów? Czy nie zdrowiej byłoby założyć, że od dziś w naszej kulturze wolimy mówić wprost, o co chodzi z tym seksem?
Ale to by znaczyło jednak odejście od tego kulturowego relatywizmu – że piękno różnorodności polega na tym, iż u nas częstuje się ciasteczkami tak, a w Holandii owak. Stać nas na taki relatywizm w kwestii ciasteczek, ale już nie w kwestii praw człowieka. I tu właśnie myślę, że ci relatywiści robią błąd, jeśli różne formy domniemanej zgody na seks zaliczają li tylko do kulturowego folkloru. Jeśli niewolnictwa nie zaliczamy do folkloru, to również kwestię zgody na seks pownniśmy traktować bardziej fundamentalnie. Więc to już nie jest kwestia ustalenia, czy przyjmujemy konserwatywny, czy liberalny wzorzec kulturowy. To nie jest tak, że źli liberałowie wciskają nam wzorce, które w niczym nie są lepsze od naszych, a może nawet są gorsze. Świat najprawdopodobniej zmierza ku odkryciu, że także w kwestii relacji seksualnych istnieją uniwersalne wartości. Że pewne wzorce po prostu SĄ lepsze. I warto ich przestrzegać dla dobra samych ludzi. Wygląda na to, że warto przestrzegać zakazu niewolnictwa, prawda? Tak samo świat wkrótce odkryje, iż warto przestrzegać równouprawnienia kobiet również w tym względzie, że należy się kobietom, by nikt nie odgadywał z góry, czego chcą w seksie, zanim same to wprost powiedzą.
Pisząc to widzę, że bodaj nawet w najbardziej cywilizowanych krajach jest to dalej fantastyka. W naszej części świata pisarze SF (tak, Ziemkiewicz; ale i Dukaj, chyba w „Czarnych oceanach”) grają larum, że rozmawianie o zamiarach seksualnych wprost oznacza społeczne wyjałowienie i totalną utratę romantyzmu. Tylko że ja takiego romantyzmu nie kupuję. Bo on jakoś polega na tym, że to kobieta ma nie mówić wprost. Podczas gdy nawet najbardziej konserwatywni mężczyźni są w sprawach manewrów miłosnych nad podziw wygadani i prostolinijni. Więc do tych wszystkich, którzy mówią mi na forach, że fantazjuję nie dostrzegając, jak jest: Ależ dostrzegam. Ale bieżąca rzeczywistość to jedno, zmienianie jej krok po kroku to drugie, a widzenie na horyzoncie tego, do czego dążymy, to trzecie. Nie ma powodu, żeby rezygnować z tych dwóch ostatnich, bo jakimś panom jest wygodnie tak, jak było dotychczas. Jakimś paniom może na przykład akurat nie być wygodnie.