W New York Timesie jest bardzo ciekawy artykuł o badaniach, jak nasz język wpływa na nasze myślenie:
Były takie koncepcje, że jeśli w naszym języku nie ma jakiegoś słowa, to nie umiemy o tym czymś myśleć. Np. jeśli nasz język nie używa czasu przyszłego, to nie rozumielibyśmy pojęcia przyszłości. Podobno to nieprawda. To nie jest tak, że język pozwala nam w ogóle pomyśleć daną rzecz. Ale, podobno, jest tak, że język zmusza nas do myślenia o rzeczach, o których używając innego języka byśmy nie myśleli.
Pierwszy podany tam przykład jest oczywisty – formy męskie i żeńskie w niektórych językach pojawiają się tak rzadko, że można o kimś mówić w ogóle bez pojęcia, jakiej ta osoba jest płci. A znów w innych językach, żeby cokolwiek wspomnieć o jakimś, nawet kompletenie nieznanym i nieinteresującym nas człowieku, trzeba chcąc niechcąc nabyć wiedzę, czy chodzi o kobietę, czy o mężczyznę.
Ale lepszy jest inny przykład: Wśród australijskich Aborygenów istnieje język, w którym nie mówi się, że coś jest po lewej lub po prawej, z przodu lub z tyłu, lecz na zachodzie lub wschodzie, na północy lub południu. Użytkownik tego języka musi w każdej chwili mieć w głowie kompas i orientować się w stronach świata!
Prawdopodobnie ze względu na bycie wzrokowcem nadawałabym się do tego plemienia Aborygenów. Ja mam w głowie kompas. Niestety nie wbudowany, jak mają gołębie. Chyba rozpoznaję strony świata odruchowo po położeniu słońca. Nie ja jedna. Raz na konferencji we Włoszech spotkałam pewnego młodego fizyka. W południe wyszedł na taras, rozejrzał się i powiedział – „aha, tam jest wschód”. Tylko że patrzył na zachód. Bo był z Nowej Zelandii.
Gdy ktoś pyta mnie o kierunek, to zwykle jest mi łatwiej powiedzieć stronę świata, niż lewo-prawo. Nieraz łapię się na tym, że nawet w pomieszczeniach, gdy mówię o czymś, co znajduje się lub co zdarzyło się w mieście, to macham ręką w odpowiednim kierunku geograficznym. Mam taki odruch, nawet gdy potrzebuję się w tym celu niewygodnie odwrócić. I nieswojo się czuję w otoczeniu, w którym trudno rozróżnić strony świata. Ciekawe, czy dużo ludzi tak ma.
Uczonym badającym wpływ języka na myślenie sugeruję, żeby rozróżnili czy badają wzrokowców, czy nie-wzrokowców. A dokładniej, ludzi myślących obrazami i ludzi myślących słowami. (Po angielsku prościej to nazwać: visual thinkers i verbal thinkers). Ja jako visual thinker widzę ogromną różnicę, a nawet nieraz trudności w porozumieniu, gdy rozmawiam z verbal thinkerem. Znam np. kogoś, kto jest fizykiem teoretykiem, ale verbal thinkerem, co stanowi dziwne połączenie. I nie jest mi łatwo się z nim dogadać, gdy podczas dyskusji o jakimś zagadnieniu on recytuje wzory matematyczne – dla niego te wzory i operacje na nich są jak słowa – a ja w moim umyśle nie widzę wzorów, tylko graficzne wykresy.
Jeśliby czytał to jakiś psycholog eksperymentalny, to podsuwam pomysł na badania: Mam hipotezę, że u visual thinkers język mniej wpływa na myślenie niż u verbal thinkers. A można by to sprawdzić doświadczalnie np. testując, czy ludzie myślący obrazami łatwiej „czują” strony świata i czy chętniej używają ich do nazywania kierunków. Albo robiąc inne eksperymenty opisane w tym artykule – jak ludzie rozróżniają kolory, albo jakie cechy przypisują przedmiotom mającym w danym języku rodzaj męski lub żeński.