Powstanie Warszawskie: Atmosferka emocjonalnego szantażu

W przededniu rocznicy powstania, zwłaszcza siedząc w Warszawie, wyczuwam narastającą atmosferkę emocjonalnego szantażu [1], [2], [3], [4].

Dlatego na odtrutkę przypominam:

Z drugiej strony chciałabym wyrazić votum separatum co do modnych ostatnio sloganów, że kwiat polskiego społeczeństwa zginął w powstaniu i dlatego Polska już nie jest taka, jaka mogłaby być.

Po pierwsze, nie wszystko co dobre w przedwojennej Polsce mieszkało w Warszawie. Cała reszta młodych ludzi konspirujących i walczących w całej Polsce i na świecie – czy oni się nie liczyli? Uważam, że wybudowali Polskę nie gorszą i nie lepszą, niż zrobiliby to młodzi warszawiacy.

Po drugie, młodzi powstańcy byli młodzi i nawet jeśli wśród kilkunastu tysięcy znalazło się dwóch wybitnych poetów, to i tak nie wiadomo, co by z nich wyrosło. Twierdzenie, że ci młodzi ludzie, gdyby żyli, zbudowaliby lepszą Polskę jest nieuzasadnione. Przecież ci sami młodzi ludzie rzucili się na główkę w powstanie. Ślepego entuzjazmu im nie brakowało, ale to nie jest równoznaczne z umiejętnością budowania państwa, raczej przeciwnie. Skończmy z tym polskim kultem młodych i dobrze zapowiadających się, którym nie wyszło. Zacznijmy wreszcie oceniać po efektach, a nie po dobrych chęciach i wrodzonych talentach.

Po trzecie, od powstania minęły już trzy pokolenia i doprawdy był czas wykształcić ludzi mądrych. Jeśli mimo to odczuwamy w kraju dotkliwy ich brak, to może warto dopuścić myśl, że to nie dlatego, że zabrakło powstańców. A co z tymi powstańcami, którzy jednak przeżyli? Okazuje się, że są z nich mniej więcej tacy sami Polacy jak inni.  A dziś są już dość posunięci w latach i ich pokolenie już nie ma dużego wpływu na życie publiczne.

Kult cargo wiecznie żywy

Wybitni politycy z Europy Środkowej wysyłają do prezydenta USA wiernopoddańczy list. Błagają w nim Stany, aby zaczęły znów przystawać do ich kolorowych marzeń z lat komunizmu: By były dla nas bezinteresownym dobrym wujkiem, dawcą wszelkich łask i ziemią obiecaną. Błagają, żeby wojska USA stacjonowały w naszych krajach, strzegąc magicznych urządzeń zwanych „tarczą antyrakietową”.

Tarcza od samego początku miała chronić głównie USA. Przed kim? Same Stany twierdzą stanowczo, że nie przed Rosją. Poza tym, z testów wynika, że tarcza właściwie nie działa. Polscy politycy, dziennikarze i wyborcy wierzą jednak, że mityczna amerykańska tarcza ochroni nas przed złą Rosją. Nawet wbrew temu, co Amerykanie jasno deklarowali od początku. Zaślepienie Polaków jest tak wielkie, że – niby niewolnicy podupadającego pana – z wdzięcznością przyjmują rzucane przez niego żałosne ochłapy, byle tylko wierzyć, że pan dalej się nimi opiekuje.

Pokolenie, które dorastało za komuny, wciąż ma w sobie irracjonalną wiarę w Amerykę. Bo tak się w nią wierzyło w tamtych czasach. Ja komunę opuściłam w wieku 11 lat i tę wiarę dzisiaj uważam za zabobon. Tamto pokolenie stawia w Polsce tarczę antyrakietową, choć nie potrafi wyartykułować najmniejszego  rozsądnego uzasadnienia, po co  to robi. Gdy tamto pokolenie wybiega przed szereg i naprasza się ze swoimi usługami Stanom – też nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego to robi.

To jest kompletnie irracjonalny odruch, coś w rodzaju zabobonnej wiary w bóstwo, które uchroni nas od katastrof jeżeli złożymy mu odpowiednio dużo darów ofiarnych, wypalimy odpowiednio dużo kadzidła i spełnimy jego rytualne oczekiwania.

Mamy tu do czynienia z pewnym, wciąż powtarzającym się w dziejach zjawiskiem (także w naszych czasach!), polegającym na kontakcie kultury rozwiniętej ze stosunkowo nie rozwiniętą. To dziwne zachowanie jako pierwszy zauważył Krzysztof Kolumb. “Witali nas, jakbyśmy przybyli z nieba” – napisał w dzienniku pokładowym po zejściu na ląd na jednej z Wysp Bahama. Sir Francis Drake spotykał się z tym samym w latach 1577-1580, gdy dobijał do zachodnich wybrzeży dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. “Indianie podchodzili tylko w dużych gromadach, uzbrojeni w strzały i łuki. Nie byli jednak nastawieni wojowniczo, ich zachwyt budziły raczej liczne nowe i nieznane przedmioty i nie myśleli o walce, ale czcili nas jak istoty nieziemskie… Próbowaliśmy im wytłumaczyć, że nie jesteśmy bogami, ale zwykłymi śmiertelnikami, którzy muszą jeść i pić, aby przeżyć. Nie udało nam się wszakże odwieść ich od tych przesądów…”. (…)

Najbardziej kuriozalny przypadek takiego osobliwego zachowania wydarzył się na małej wyspie Tanna na południowym Pacyfiku. Do dziś otacza się tam czcią boga zwanego John Frum. Wyspiarze noszą tatuaże z literami USA i uważają Amerykę za ziemię obiecaną, skąd John Frum kiedyś powróci i obficie ich wynagrodzi.

Już wiadomo, że John Frum był zapewne amerykańskim żołnierzem, który prawdopodobnie przez krótki czas przebywał na wyspie w latach dwudziestych. Opowiadał wyspiarzom o swojej ojczyźnie, o zwyczajach i zdobyczach cywilizacji, co wieczór pokazywał im proste triki techniczne. Leczył najprostszymi metodami, ale dla tubylców graniczyło to z cudem. Potem wrócił do domu. Na wyspie zaś w kilka dziesięcioleci awansował na boga całej wyspiarskiej kultury. Jak relikwie przechowuje się kilka monet, dwa banknoty, hełm i fotografię Johna Fruma. Ówczesny wódz plemienia, któremu później John Frum ukazał się we śnie, jest obecnie czczony jako wielki prorok. W małym kościółku w głównej wsi obok obrazu Jezusa znajduje się też fotografia amerykańskich astronautów na Księżycu, którym oczywiście składa się kwiaty w ofierze. Przedstawiciele plemienia siedzą wciąż na plaży, czekając na powrót Johna Fruma, który pewnego dnia przybędzie z Ameryki przez morze i poprowadzi ich do raju.

(Z bloga boskiateista.wordpress.com)

Jak długo spotykać się będą cywilizacje rozwinięte i prymitywne, państwa bardziej i mniej bogate – tak długo trwać będzie kult cargo. Tęsknota za ziemią obiecaną, pełną wspaniałych sklepów z kolorowymi zabawkami. Ziemią,  która przyśle swych aniołów, by nas strzegli, abyśmy nie urazili sobie nogi o kamień. Ziemią, która w razie końca świata przyśle swoje długie łodzie, byśmy mogli wszyscy popłynąć na zachodni brzeg i tam żyć szczęściem wiecznym.

 

Jan Paweł II sam sobie zrobił polski Kościół

Mało kto w Polsce zdaje sobie sprawę, skąd się wzięli polscy biskupi. Media narzekają na słabą kondycję intelektualną władz polskiego Kościoła. Narzekają na biskupów, którzy czują się bezradni  wobec złego świata bez ojcowskich wskazówek Jana Pawła II. Zapominamy jednak, że to on sam powołał większość biskupów!

Na 136 biskupów polskich, 103 zostało mianowanych przez Jana Pawła II. W tym takie gwiazdy estrady, jak Michalik, Głódź, czy Paetz. Tu sporządziłam tabelkę, w której można detalicznie sprawdzić, kto rządzi polskim Kościołem i dzięki któremu papieżowi.

Czy może Jan Paweł II wybierał betonowych biskupów po to, aby skutecznie opierali się komunie? Nie! Ponad połowa została mianowana już po upadku komunizmu. Dokładnie – 42 biskupów za komuny, a 61 w wolnej Polsce. Wśród tych wybranych do służby w państwie demokratycznym są biskupi Głódź i Paetz.

W przykry sposób godzi to w wizerunek Jana Pawła II – ale to on sam konsekwentnie wybierał takich biskupów, którzy nie potrafią sobie bez niego poradzić. I którzy nie umieją kierować Kościołem we współczesnym świecie.