Paradoksy powyborcze

Wezmę na tapetę dwa przykłady. Osławione przez media Agory Podkarpacie czyli tradycyjny bastion PiS czy też ogólnie mówiąc prawicy oraz Ursynów, o którym te same media piszą jako bastionie PO czy liberalizmu w Warszawie. W obu przypadkach wybory wygrały siły mające tam swoje mateczniki. Jednak wygranie wyborów to nie to samo co rządzenie! W skrajnej wersji w obu przypadkach zwycięzcy będą w opozycji. Na Podkarpaciu w sejmiku wojewódzkim zawarta została umowa koalicyjna PO, SLD i PSL przeciwko PiS. Ta ostatnia partia stara się, mimo wszystko, przekabacić dwóch radnych z SLD lub PO na swoją stronę. W takim scenariuszu te dwie szabelki więcej pozwolą na utrzymanie władzy na kolejne 4 lata podwładnym Kaczyńskiego. Tymczasem na Ursynowie sytuacja jest ciekawsza. Komitet wyborczy „Nasz Ursynów” ma do dyspozycji dwie panny na wydaniu. Z jedną się czubi i jej nie bardzo pożąda (PO), druga jest brzydka i ma muchy w nosie (PiS). W wersji najbardziej surrealistycznej to PO będzie w opozycji, mimo matecznika itd. Ciekawe czy w takich sytuacjach media Agory będą pisały o Ursynowie jako bastionie PiS?? Nie sądzę, a szkoda, skoro PiS w takim scenariuszu by rządził. Tak to jest z wygranymi wyborami, nie zawsze automatycznie oznaczają rządzenie w swoim bastionie.

Pozornie oczywiste objaśnianie świata stereotypami

Gazeta Wyborcza niezliczoną ilość razy powieliła mit o klerykalnym Podkarpaciu, głosującym na PiS pod dyktando Kościoła.

Tymczasem takie wyjaśnienie, proste i leczące kompleksy mieszkańców „metropolii”, nie jest moim zdaniem prawdziwe. Pomijam to, że podkarpackie wyniki PiS wcale nie są takie świetne, jak to przedstawia Gazeta. Może napiszę o tym kiedy indziej, a może czytelnik sam zechce poszukać szczegółów na stronach PKW, gdy już będą opublikowane. Tutaj chcę napisać o dwóch ogólnych zjawiskach.

 

1. Głosowanie do władz wyższych szczebli jako czerwone światło dla partii rządzącej.

Usilnie lansowany przez PO i Gazetę Wyborczą mit o „metropoliach” (hłe, hłe, Mellehowicz!*) tak naprawdę ma na celu racjonalizację faktu, że pewne regiony Polski są niedoinwestowane i w planach partii rządzącej mają takimi pozostać.

Wyborcy z tych regionów doskonale zdają sobie z tego sprawę. Skoro więc są olewani przez rządzących – głosują na opozycję. I to jest zupełnie logiczne posunięcie, które nie ma nic wspólnego z dyktaturą kleru.

Jeśli chodzi o Podkarpacie, w ostatnich latach tak się dzieje w głosowaniu do władz wyższych szczebli, np. do Sejmu.

(Również w pewnym stopniu widać to w głosowaniu do sejmiku województwa – choć tam PiS wygrał minimalnie i w efekcie stracił większość na rzecz koalicji PO-SLD-PSL. Już w tym przykładzie mamy coś niestereotypowego: Szeroka koalicja centroprawicy z komuchami? Na klerykalnym Podkarpaciu? Kto by pomyślał, państwo redaktorzy, prawda?)

 

2. Głosowanie do władz niższych szczebli nie z klucza partyjnego, tylko na podstawie bezlitosnych konkretów.

Podam przykład z przedwczorajszych wyborów. Na „pobożnym Podkarpaciu”, w Rzeszowie, zaistniała taka sytuacja:

Wybory wygrał po raz trzeci lewicowy prezydent Ferenc. Jednak okazało się, że w jego macierzystym okręgu, na osiedlu Nowe Miasto, gdzie był jak dotąd bardzo popularny – nagle przegrał z konkurentem z PiS. Czyżby osiedle stało się pobożne i głosowało pod dyktando Kościoła?

Wręcz przeciwnie!  Wyborcy zagłosowali na złość na prawicowego Cyprysia, żeby zemścić się na lewicowym Ferencu za… podlizywanie się Kościołowi!

Otóż Ferenc wywołał na osiedlu aferę, bo próbował oddać Kościołowi kawałek boiska szkolnego na budowę nikomu niepotrzebnej kaplicy. Ludzie zaczęli protestować i Ferenc musiał się wycofać. A potem jeszcze dostał baty w wyborach. Jakże to nie pasuje do stereotypów o klerykalnym Podkarpaciu, nieprawdaż, państwo redaktorzy?

Jak widać, w wyborach lokalnych nie ma miejsca na myślenie kalkami partyjnymi. Liczy się to, co który działacz robi, a nie do której partii należy. To tylko głupi, niezorientowani dziennikarze tworzą szkodliwe mity.

A mit o zacofanym, klerykalnym Podkarpaciu jest szkodliwy, bo sam siebie nakręca: Im bardziej region jest przedstawiany jako ciemna, zabobonna prowincja, tym mniejszą „światli” mieszkańcy „metropolii” mają ochotę, żeby go doinwestowywać. I szafa gra, rząd jest zadowolony, że udało się zaoszczędzić trochę grosza pod ładnym pretekstem budowania „lokomotyw rozwoju”.


* W razie jakby ktoś nie wiedział: W Trylogii Sienkiewicza zły Azja ukrywa się pod przybranym nazwiskiem dobrego pana Mellehowicza. W Trójce leci od lat „Rycerzy trzech”, parodia Trylogii. W audycji wszyscy z grzeczności udają, że nie wiedzą, kim jest ten pan. Jednak ile razy pada jego nazwisko, tyle razy komuś wypsnie się: „hłe hłe, Mellehowicz”.

Dziennikarskie chciejstwo wykorzystuje naukowców

Jak mnie wkurza to dziennikarskie chciejstwo! Zjawisko polega na nierzetelnym wykorzystaniu doniesień naukowych (źle zrozumianych? nie doczytanych?) tak, aby popierały tezę postawioną przez dziennikarza.

Red. Pacewicz opublikował w Gazecie Wyborczej tekst proponujący legalizację niektórych substancji psychoaktywnych. Jego argumentacja przebiegała tak: Naukowcy stworzyli skalę szkodliwości narkotyków. Alkohol i tytoń (legalne) mają na tej skali wysoką pozycję. Zatem należy zalegalizować te środki, które mają mniejszą szkodliwość niż alkohol i tytoń.

Ta argumentacja brzmi logicznie. Sama prywatnie sądzę, że istnieją niektóre nielegalne środki psychoaktywne, które prawdopodobnie są mniej szkodliwe od tytoniu i alkoholu, a zatem mogłyby być legalne. Mimo to, nie mam 100% pewności, czy moje przekonanie o owej szkodliwości jest prawdziwe. Po prostu nie znam się.

Red. Pacewicz stwierdza jednak, że naukowcy już wiedzą! Tymczasem nic podobnego. Nie miałabym nic przeciwko argumentacji Pacewicza, gdyby była rzeczywiście oparta na rzetelnej analizie źródeł naukowych. Lecz tak nie jest. Jego tekst jest nierzetelny.

Obecnie opracowane przez naukowców skale szkodliwości narkotyków są skalami dotyczącymi legalnych i stosunkowo łatwo dostępnych alkoholu i tytoniu, plus nielegalnych i stosunkowo trudniej dostępnych pozostałych środków. Naukowcy przyznają – co pan redaktor Pacewicz pomija! (i to jest właśnie nierzetelne!) – że w związku z tym skale szkodliwości mogłyby być inne, gdyby inne środki były legalne i łatwo dostępne.

Cytowany przez Pacewicza artykuł Development of a rational scale to assess the harm of drugs of potential misuse mówi wyraźnie: However, direct comparison of the scores for tobacco and alcohol with those of the other drugs is not possible since the fact that they are legal could affect their harms in various ways, especially through easier availability.

„Jednakże bezpośrednie porównanie punktacji dla tytoniu i alkoholu z punktacją innych narkotyków nie jest możliwe, ponieważ fakt, że są one (tytoń i alkohol) legalne mógłby wpływać na ich szkodliwość na różne sposoby, zwłaszcza poprzez łatwiejszą dostępność.”

Drugi cytowany artykuł, Drug harms in the UK: a multicriteria decision analysis, dostępny jest tylko na subskrypcję (ja akurat mam dostęp). Tutaj podobnie autorzy zastrzegają: Many of the harms of drugs are affected by their availability and legal status, which varies across countries, so our results are not necessarily applicable to countries with very different legal and cultural attitudes to drugs. Ideally, a model needs to distinguish between the harms resulting directly from drug use and those resulting from the control system for that drug.

„Wiele ze szkód wywołanych przez narkotyki zależy od ich dostępności i statusu prawnego, które są różne w różnych krajach, więc nasze wyniki nie są koniecznie stosowalne do krajów bardzo różniących się podejściem prawnym i kulturowym do narkotyków. W idealnym przypadku, model powinien rozróżniać pomiędzy szkodami wynikającymi bezpośrednio z narkotyku oraz szkodami wynikającymi z systemu kontroli dla tego narkotyku.”

Prywatnie podejrzewam (ale nie mam na to dowodu!), że wysoka pozycja alkoholu i tytoniu w cytowanych skalach jest związana z ich legalnością i dostępnością. Sądzę tak, ponieważ w owych skalach punktuje się np. koszty opieki zdrowotnej i szkody społeczne. Na leczenie szkód związanych z legalnymi i szeroko dostępnymi środkami wydaje się prawdopodobnie więcej pieniędzy. Nawet jeśli chodziłoby o koszt w przeliczeniu na jednego pacjenta, to państwowy system leczenia alkoholizmu jest prawdopodobnie lepiej rozwinięty z powodu jego większej powszechności – czyli lepiej finansowany, niż system leczenia uzależnień od innych naroktyków. Co do szkód społecznych, podejrzewam, że łatwa dostępność alkoholu może spowodować przekroczenie pewnej „masy krytycznej”: Są kraje znane z alkoholizmu i wydaje mi się, że tam dużą rolę gra nie tyle nawet łatwość kupna, co kulturowa łatwość częstowania się alkoholem. Zatem, gdyby takie warunki dotyczyły innego rodzaju narkotyków, podejrzewam, że mogłoby być podobnie i ich pozycja w rankingu szkodliwości wzrosłaby.

Aby red. Pacewicz mógł uczciwie napisać, że naukowcy znaleźli wiarygodną skalę szkodliwości narkotyków, to skala ta musiałaby być taka, jak postulowano w cytacie powyżej: Od szkodliwości narkotyku jako takiego musiałaby odróżniać wpływ jego legalności i dostępności. Taka skala na razie nie istnieje. Jeśli zostanie kiedyś stworzona, to poprę argumentację red. Pacewicza. Natomiast to, co dziennikarz zrobił obecnie, jest to naciąganie wyników badań naukowych poza zakres ich stosowalności – i tego zdecydowanie nie popieram.