Budujące świadectwo

Rzadko, naprawdę rzadko ktoś tak szczerze przyznaje się do zmiany poglądów! Budujące!

Red. Jerzy Sosnowski z Trójki – dotychczas na swoim blogu dawał wyraz światotpoglądowi, który można by określić jako katolicyzm otwarty, lecz raczej konserwatywny. Dziś pisze:

Uważaliśmy, że (…) skoro zgłaszamy wobec życia erotycznego innych ludzi désintéressement, ten brak zainteresowania winien być także respektowany przez pary homoseksualne wzajemnością w postaci niedomówienia, co właściwie je łączy. Innymi słowy, wymiana uprzejmości miała polegać na tym, że my nie narzucamy im (oczywiście) heteroseksualnych oczekiwań, a oni nie konfrontują nas z homoseksualnymi zachowaniami (mam na myśli gesty, świadczące o zażyłości). (…)

Ale w Köln otworzyły nam się oczy (…). Chodzi o to, żeby homoseksualista nie musiał się starać być bardziej niewidzialny, niż heteroseksualista. 

Tak, całowali się przy nas jacyś mężczyźni i przytulały do siebie kobiety. I jakąś szkodę nam to przyniosło? Ano nie, właśnie.

Najgorsze było pokazywanie pałki

Przychodził tam Jaś Puszet, ze starej rodziny, zaprzyjaźnionej z moją od ponad stu lat, duży, o pięknej głowie z orlim nosem. Znał moich rodziców, wszystkie ciotki, babcie. Był abnegatem, erudytą obdarzonym wieloma talentami, które trwonił do późnej starości z tym charakterystycznym urokiem ludzi zbyt dobrze wykształconych i zbyt dobrze urodzonych, by się poświęcić jednej rzeczy bądź zbytnio dbać o siebie. Twierdził, że będzie pisać monografię swojej rodziny, ale nawet w Archiwum nikt w to nie wierzył. Kiedyś, w przerwie poszukiwań, zaczął opowiadać, jak utrzymywał rodzinę w czasie okupacji.

  „Najgorsze było pokazywanie pałki” – rzucił mimochodem i zachichotał nerwowo w charakterystyczny sposób dla wrażliwych ludzi, którzy dotykają krępującego tematu. „Pałki?” – spytałem. „A tak, młody przyjacielu, siusiaka, no… lub ptaka, jak kto woli…” Z dalszych wyjaśnień, przerywanych chichotem, wyłaniał się powoli cały obraz. Jaś, mając za rodziców dwoje wybitnych artystów, miał szesnaście lat i świadomość, że jeśli on nie zadba o wyżywienie, to wszyscy umrą z głodu w pięknym mieszkaniu przy Piłsudskiego, pełnym rzeźb rodziców i antyków. Zaczął jeździć po małopolskich miasteczkach, do których dochodziła kolej, wymieniał kandelabry i srebrną zastawę stołową na słoninę, rąbankę i kaszę.

„Było to w międzyepoce – szedł od wschodu front, a już było po Endlosung, wiosna-lato 1944. Zawsze tak samo, wychodziłem z pociągu, zaledwie parę czy paręnaście kroków od stacji obskakiwały mnie dzieci. „Jude! Jude!” – krzyczały, obrzucając mnie błotem i końskim nawozem. Po chwili zwabieni krzykami dzieci zjawiali się dorośli: krępi, ponurzy, szli obok mnie w milczeniu, patrząc spode łba. Wiesz, byłem przeraźliwie chudy, ryży, no i ten mój profil… W końcu mnie łapali za ramiona, jak się ich zebrało więcej, i prowadzili do najbliższej wachy żandarmerii niemieckiej, zwykle na ryneczku. Potem następował rytuał: kenkarta, „Ojcze nasz”, potem pokazywanie pałki i właściwie byłem już wolny. Z tymi, co się tłoczyli przy wejściu, a potem rozchodzili w milczeniu, zawierałem szybko kolejną transakcję, już bez przeszkód, ale i bez serdeczności. Wracałem z rąbanką w nogawkach, przepasany słoniną lub z kaszą w kieszeniach…”

„Ale gdzie tak było?” – pytałem. „Gdzie!? Wszędzie, mój drogi, wszędzie w pożydowskich miasteczkach, odległych od Krakowa o godzinę, dwie drogi koleją – padła odpowiedź zakończona chichotem i serią chrząknięć. – Taaak, mój młody przyjacielu, to ja wracam do papierów tych nudnych Pugetów…”

Berenika Kluczykowska-Sienkiewicz, Bartłomiej Sienkiewicz, Onegdaj w Krakowie