Ciekawie się czyta po tym wszystkim „Ananke” Lema.
Stanisław Lem opisał atmosferę katastrofy oraz medialne i polityczne rozgrywki wokół niej tak, jakby żył w 2010 roku i śledził media piszące o katastrofie smoleńskiej. Ciekawe, czy wzorował się na jakiejś katastrofie sprzed 1971 roku (i musiało to być w kraju zachodnim), czy sam wpadł na to, jak to może wyglądać?
Gdy biegli po schodach do komory wyjściowej, Pirx, jeden z pierwszych w kombinezonie, nie miał wątpliwości – z takiego zderzenia nikt nie mógł wyjść żywy.
Potem biegli zataczając się pod uderzeniami wichury; z daleka, od strony klosza, pokazały się pierwsze pojazdy gąsienicowe i hovercrafty. Ale już nie trzeba się było spieszyć. Nie było do czego. Pirx sam nie wiedział, jak i kiedy wrócił do budynku kontroli – z obrazem krateru i zgniecionego kadłuba w osłupiałych oczach (…)
– Więc pan chciał, żeby Klyne wyłączył całą automatykę i starał się lądować sam, tak?
– Tak.
– A można wiedzieć, czemu?
Pirx nie zwlekał z odpowiedzią.
– Miałem to za jedyną szansę. (…)
– Czy Klyne słyszał pana?
– Nie wiem. Powinien był słyszeć.
– Czy przejął stery?
Pirx otwierał już usta, by powiedzieć, że na to jest dowód w rejestrach, ale zamiast tego odparł:
– Nie. (…)
– Klyne i ja należymy do dwóch różnych generacji. Kiedy zaczynałem latać, zawodność procedur automatycznych była daleko większa To się utrwala w zachowaniu. Myślę, że ufał im do końca. (…)
– Czy kontrola naziemna mogła, podług pana opinii, coś jeszcze zrobić? – pytał z kamienną twarzą Hoyster. Wyglądało na to, że wewnątrz komisji zachodzi rozłam. Hoyster był z Wielkiej Syrty.
– Nie. Nic.
– Temu, co pan powiedział, zaprzecza pana własny postępek.
– Nie. Kontrola nie ma prawa mieszać się do decyzji dowódcy – w podobnej sytuacji. W sterowni może ona inaczej wyglądać niż na dole. (…)
Pomyślał o dowódcy rozbitego statku. Nie wiedział, czy Klyne mógł uratować Ariela z trzydziestoma ludźmi załogi, ale nie wiedział też, czy Klyne próbował walczyć. To było pokolenie racjonalistów, podciągali się do niezawodnie logicznych sojuszników – komputerów, bo stawiały coraz większe wymagania, gdy je ktoś chciał kontrolować. Toteż łatwiej było się zdać na nie ślepo. On tego nie potrafił, chociażby sto razy chciał. Tę nieufność miał w kościach. Włączył radio.
Burza wybuchła. Spodziewał się jej, lecz zaskoczyły go rozmiary histerii. Trzy kwestie dominowały w radiowym przeglądzie prasy: podejrzenia o sabotaż, niepewność losu statków lecących na Marsa i – oczywiście – konsekwencje polityczne całej sprawy. Największe dzienniki były ostrożne w wysuwaniu hipotezy sabotażu, ale prasa brukowa tu sobie pofolgowała.
Moc było też krytyki stutysięczników: że ich nie wypróbowano dostatecznie, że nie mogły startować z Ziemi, a – co gorsze – niepodobna było zawrócić ich z drogi, bo brakło im dostatecznej rezerwy paliwa; nie dałoby się ich też wyładować na okołomarsjańskich orbitach. To była prawda; musiały stanąć na Marsie. Ale trzy lata wcześniej próbny prototyp, co prawda z innym nieco modelem komputera, lądował na Marsie kilkakrotnie z pełnym powodzeniem. Domorośli rzeczoznawcy zdawali się o tym nie wiedzieć.
Rozpętała się też kampania zmierzająca do zniszczenia politycznych popleczników Projektu Marsa; nazywano go wręcz szaleństwem. Musiały już gdzieś być gotowe listy wykroczeń przeciwko bezpieczeństwu prac na obu przyczółkach, krytykowano sposób zatwierdzania projektów i testowania prototypów, suchej nitki nie zostawiono na czołowych postaciach marsjańskiego zarządu; ogólny ton był kasandryczny.