Czytając książki czasem natykam się na cytaty, które zawierają kwintesencję polskości. Oto jeden z nich:
„Nasze władze przełożone rzeczywiście dziwnie podchodziły do odznaczeń załóg. Okręt mógł chodzić cały rok, zatapiać okręty podwodne, zestrzeliwać samoloty, przeprowadzać bezpiecznie setki statków przez ocean, a za swoją działalność nic nie otrzymał. Ale gdy jakaś przypadkowa bomba upadła koło okrętu i zabiła kilku ludzi z załogi, zaraz sypały się odznaczenia i to najwyższe”
Autorem tych wielce wymownych słów jest komandor Bolesław Romanowski, dowódca okrętów podwodnych w czasie II wojny światowej. Umieścił je w swojej książce-pamiętniku z lat 1939-1945 pod tytułem „Torpedy u celu” (strony 372-373). Nie był człowiekiem obserwatorem, lecz sam zapoznał się z dziwnymi zasadami panującymi w polskich siłach zbrojnych.
Mam takie dziwne wrażenie, że nagradzanie za śmierć, a nie za ciężką pracę było, jest i będzie naczelną zasadą przyznawania odznaczeń przez polskie władze wojskowe i cywilne. Ostatnio wysyp nastąpił po katastrofie smoleńskiej. Podobnie było po katastrofie CAS-y w Mirosławcu. Dla mnie jest to zamknięcie ust krytykom na zasadzie: „skoro odznaczylismy, to musieli być porządni„. Tylko dlaczego wciąż śmierć człowieka jest podstawą do podjęcia decyzji o nadaniu odznaczenia? Chyba można było wcześniej to uczynić. Ponadto, zbyt często mam wrażenie, że tzw. tragiczna śmierć jest jedyną podstawą do przyznania awansu czy orderu.